altCzy istnieje coś takiego jak moda na pielgrzymkę?
W sumie, to bardzo możliwe, bo w dzisiejszych czasach ludzie lubią pławić się w rzeczach i wydarzeniach, które uważane były za nieodwracalnie stracone. Mając 6 lat i nosząc urocze opaski z kokardkami nie spodziewałam się, że pewnego dnia zobaczę nastolatkę dumnie maszerującą po ulicy z właśnie tą jakże dziecinną ozdobą na włosach. Ale tutaj mówimy o religii, tak? To coś innego niż element ubioru, który wraca w łaski projektantów. To coś ponadczasowego, unikalnego, wartościowego. Z tym nie ma żartów. Lecz prawda jest taka, że moralność religijna bywa już czasem utrzymywana jedynie przez starsze panie, które za panieńskich lat biegły 30 kilometrów w każdą niedzielę do kościoła, aby oddać się w ręce Boga. Albo nie narobić sobie złej opinii w swojej wsi.
Z tego co zauważyłam, panuje moda na ateizm i przeświadczenie, że człowiek obudzi się w następnym życiu biedronką. Więc chyba coraz większą liczbę fanów pielgrzymek również można uznać za wyniki prania mózgu przez projektantów? Żałosna teoria, bezsensowne dociekanie.

 Droga do Częstochowy w pocie i łzach to poświęcenie wynikające z moralności i serca mocno bijącego dla Boga, a nie mody.  Diwy nie mają tutaj nic do gadania, jeszcze by sobie obcasiki połamały na Przeprośnej Górce. Marsz w słońcu i deszczu, po kamieniach i asfalcie, z bąblami i odparzeniami jest dla prawdziwie wytrzymałych osób, a nie takich, które boją się połamać sobie paznokcie. Jak bardzo trzeba kochać Tego Tam Na Górze, aby skazać się na takie cierpienie i przejść ponad 200 kilometrów na Jasną Górę? Czym to serduszko musi być wypełnione? Szaleństwo? A może masochizm?
Nie zrozumie ten, który tego nie zazna.
Moje serce zabiło dla Boga o wiele mocniej właśnie w tym roku. A właściwie, pobudziła je moja przyjaciółka od dziecka, która już 3 rok postanowiła nadwyrężyć mięśnie nóg i udać się pieszo do Częstochowy. Właściwie, wszyscy moi bardzo dobrzy znajomi nakręcali mnie praktycznie codziennie, abym również ruszyła swój tłusty tyłek z krzesła. Każda impreza i spotkanie było przepełnione aluzjami o wspaniałości pielgrzymek, opowiadaniem, co się działo w poprzednich latach oraz tą niesamowitą energią wydobywającą się z ich młodych, przepełnionych miłością do Boga ciał. Jakoż, iż jestem osobą ogólnie uległą, jeśli ktoś mi truje 24 godziny na dobę o jednym i tym samym, zgodziłam się. Oczywiście, na początku były pewne zgrzyty –  mama wywaliła na mnie oczy, kiedy powiedziałam jej o swoich zamiarach. Tatulek zrobił swój słynny wyraz twarzy, który wskazywał na nieodwracalny upór. Zaczęły się tłumaczenia, że może w przyszłym roku, że w tym to niezbyt. Kłóciłam się w zaparte, jeszcze bardziej nakręcana przez przyjaciół. Rodzice chcieli mnie puścić, a duma przepełniała ich od środka, że ich czternastoletnia córka postanowiła z mocno bijącym sercem poświęcić się i wyruszyć do Częstochowy. Ale zwyczajnie się o mnie martwili. Bali się, że coś mi się stanie, że coś zostawię, że coś zgubię. Albo, że ja się gdzieś zgubię. Ten okropny strach tak ich przepełniał, że niemal ich zaślepiał. Przed samą pielgrzymką co chwila bywałam obdarzana czułymi, a jednocześnie zmartwionymi spojrzeniami z ich strony. Po części  rozumiem ich zachowanie – nie wiem, jak to jest bać się o dziecko, ale to podobno okropne doświadczenie. Jakby twój mały świat ci uciekał i był zagrożony. Jestem młoda, zagubiona, zakręcona i nieporadna – tu coś zostawię, tam czegoś zapomnę, to czegoś nie umiem. Chodzący kłębek niezdarstwa, o który trzeba drżeć. Ale… czas się wyleczyć z czegoś takiego, tak? Dyskutowałam z rodzicami o pielgrzymce codziennie, z takim uporem nie dawałam sobie wybić tego pomysłu z głowy, że z ich ust wydobywały się tylko bezradne westchnienia. Negocjowaliśmy. Byłam gotowa obiecać im codzienne mycie okien, aby iść. W sumie, to chyba dziwne – rodzice chcieli mnie puścić, bo sami uwielbiali maszerować na Jasną Górę (lecz praca czas zabiera), a powstrzymywał ich strach o moją skromną osobę. Jak straszny to był dla nich wybór? Nie myślałam o tym, kiedy wyobrażałam sobie, jak to jest iść. I tylko śpiewać. 
W poniedziałek rano wyruszyłam wraz z innymi pielgrzymami. Poszłam akurat na końcówkę, ponieważ warunki fizjologiczne nie pozwoliły mi cieszyć się marszem od środy. W niedzielę wieczorem mama wycałowała mnie po twarzy, tata co chwila klepał po głowie, a w ich oczach kryła się taka duma pomieszana ze zmartwieniem, że aż pojawiły się u mnie wyrzuty sumienia. Zszargałam ich nerwy dla celów religijnych, więc chyba nie powinnam czegoś takiego doświadczać, prawda? A jednak, w poniedziałkowy poranek myślałam tylko o nich. Lecz kiedy zabrzmiał dźwięk gitary, a nasz zespół od zagrzewania pielgrzymów do marszu ryknął swoim niesamowitym śpiewem, wszystkie myśli wróciły do Radomia. Byłam na pielgrzymce. Poświęcałam się. To było najważniejsze.
Na początku jak zawsze szło mi bardzo dobrze. Szłam na samym przodzie, uśmiechnięta, machająca do ludzi stojących w bramach i oknach. Tańczyłam w rytm piosenek, śpiewałam na całe gardło, szczerzyłam się do swoich równie szczęśliwych i wypoczętych przyjaciół jak głupia. Wydawało mi się, że to wcale nie jest takie przerażające – szło mi się lekko, jakbym była motylkiem który zaraz ma się unieść w powietrze. Serce biło spokojnie, a słoneczko przyjemnie grzało skórę. Zdawałam sobie sprawę, że poniedziałkowy marsz jest ponoć najdłuższy i najcięższy – ponad 30 kilometrów do pokonania, przez piachy i lasy. Ale tak idąc, naprawdę nie zdawałam sobie sprawy, ile jeszcze przede mną.
Nie wiem, co pisać dalej. Gubię się we własnych przemyśleniach, bo tyle uczuć chciałabym z siebie wylać, a tak trudno mi to wszystko opisać. Tej atmosfery nie da się wyrazić słowami. Tam trzeba być, aby to poczuć. Próbuję sobie przypomnieć wszystkie elementy, wszystkie wydarzenia i odczucia, ale jest to takie trudne. Jakby ktoś próbował mi wymazać te wspomnienia gumką do ścierania. Jedyne, co dobrze pamiętam aż do dzisiaj, jest niesamowity ból, który towarzyszył mi w poniedziałkowe popołudnie. Mój świetny nastrój pękł jak bańka mydlana, kiedy poczułam, że nogi zaczynają odmawiać mi  posłuszeństwa. Słońce prażyło okrutnie, zaślepiało oczy i parzyło w skórę. Moi towarzysze, dotknięci asfaltówką i bąblami nawet w połowie nie wydawali się tak zmęczeni jak ja. Dochodząc do postoju, miałam ochotę płakać. Sandały, które jeszcze rano wydawały się idealne do długiej wędrówki, nagle zrobiły się ciasne. Stopa obijała mi się o skórzane paski, co przynosiło mi ciągłe dawki cierpienia. Muzyka dudniła mi w uszach, lecz chyba głośniejszy był mój zbolały oddech. Serce dalej biło spokojnie – jedynie przechodząc przez miasto przy podziwiających nas ludziach dostałam porządną strzykawkę adrenaliny i pychy. Myślę, że każde ich spojrzenie i uśmiech dodawał mi energii. Chyba po prostu chciałam się przed nimi popisać – że poszłam, że idę, że będę iść. Udawałam przed przyjaciółmi, że nic mnie nie boli. Dopiero potem, kiedy pięty piekły mnie niemiłosiernie, a małe palce przeszkadzały w jakimkolwiek kroku, jeden z moich towarzyszy dostrzegł moje charakterystyczne skrzywienie ust, które oznaczało, że naprawdę bardzo cierpię. Naszła mnie chęć położenia się na asfalcie i poddania się. Co z tego, że muzykanci nakłaniali nas do marszu, skoro mnie tak bardzo bolały stopy, że chciało mi się beczeć? Ból powodował u mnie uczucie gniewu. Byłam niewyobrażalnie wściekła. Tak bardzo bezsilna i nieporadna. Mój organizm przejął nade mną kontrolę i tak uparcie walczył z ogromnymi ambicjami, że aż wyciskał mi łzy z oczu. Pragnęłam dojść i tylko dojść, nie pokazywać, że jestem tak bardzo słaba. To wszystko było takie okropne…
Najgorszy element drogi, przez piachy, ominęłam. Niby łud szczęścia, ale dla mnie upokorzenie. Siedziałam w sanitarce, niemal na siłę wsadzona do samochodu przez moją ciocię, która opiekowała się mną całą pielgrzymkę jak swoim własnym dzieckiem. Jestem jej za to bardzo wdzięczna, bo gdyby nie ona, to nie wiedziałabym, co ze sobą zrobić. Albo skazała na naprawdę bardzo poważne rany na stopach. Jechaliśmy przez wsie, okrężną drogą, a ja usilnie wpatrywałam się w widoki za oknem, aby tylko nie patrzeć na kierowcę i jego towarzyszkę. Policzki piekły mnie ze wstydu, że okazałam słabość. Nie wiem czemu, ale czułam się zażenowana tym, że nie dam rady iść dalej. Każdy rozumiał – pierwszy raz, ciężka droga, słońce. Nowicjuszy nikt nie osądza. Nikt nikogo nie osądza, bo można mieć gorszy dzień. Ale dla mnie jazda w sanitarce była tak ogromnym upokorzeniem, że miałam ochotę zapaść się pod ziemię. Albo wysiąść z samochodu i nie patrząc na innych ruszyć dalej z pielgrzymką. Walić moje obolałe stopy – to cierpienie w dobrym celu! Dla Boga, dla wyższych celów, dla Matki Boskiej. Jadąc, uświadomiłam sobie, jak bardzo jesteśmy słabi – ponad 30 kilometrów doprowadza nas do szaleństwa wywołanego bólem. Organizm – silny i kruchy. Posypie się wszystko, jeśli Bóg tak zechce. Czy mamy jakąś kontrolę nad swoim życiem? Czy wszystko jest już zaplanowe z góry, każdy krok, oddech, dotyk, spojrzenie? Człowiek wypełniony jest pychą, ponieważ twierdzi, że jest silny. Paradoksalne jest to, że przy boskiej mocy oraz naturze wydajemy się mrówką, którą można zmiażdżyć. Egoistyczną mrówką.
Pielgrzymów z 12a, czyli mojej grupy (szanowne Glinice proszę państwa) złapał deszcz. Na dodatek, przez lidera się zgubiliśmy. Porządkowi byli bardzo roześmiani, prowadzący też, ale ponoć w piachach, zagubieni i mokrzy nikt nie był zbytnio szczęśliwy. Dobrze, że jechałam w sanitarce – ze swoimi stopami chyba zaryczałabym się  na miejscu, albo ktoś musiałby mnie nieść. 
Ostatni odcinek drogi przeszłam, w deszczu, płaszczyku, ale przeszłam. Miałam bandaże na nogach. Zimne krople dawały wytchnienie zbolałym stopom. Śpiewając, czułam przypływ mocy. Upokorzenie zniknęło, bo byłam na tyle silna, aby dojść na noc samodzielnie, bez pomocy innych. Cieszyłam się, że nie jestem aż taką sierotą, za jaką się miałam. Teraz to ja panowałam nad swoim organizmem i emocjami, a nie one nade mną. Pełna kontrola – to chyba na pielgrzymce liczy się najbardziej.
Wtorek był taki sam poniedziałek, tylko mniej kilometrów mieliśmy do pokonania. Wlokąc się za grubą 12b modliliśmy się, śpiewaliśmy, tańczyliśmy. Leśny krajobraz cieszył nasze oczy, co jakiś czas przechodziliśmy przez wsie, gdzie witali nas ludzie. Szłam z bandażami na nogach, z opatrunkami, a antybiotyk próbował wyleczyć rany na stopach. Bolało mnie kolano, ale ten element bardziej ignorowałam. Wiedziałam, że wszystko minie. Nie miałam już problemów z dojściem na nocleg czy postój, jedynie pod koniec trochę kulałam. Przyjaciółka podtrzymywała mnie pod rękę, więc miałam jakieś tam wsparcie fizyczne. Tym razem nie czułam upokorzenia – pomagała mi osoba, którą kocham. Kim byśmy byli, gdybyśmy stronili od dobra innych?
Wieczorna wizyta u pielęgniarki – zaliczona.
Bandaże na nogach – zaliczone.
Wieczorny apel – zaliczony.
Zimna noc w namiocie – zaliczona.
Chłodny poranek – zaliczony.
Codzienna Msza Święta – niezaliczona.
Czemu? No właśnie. Każdy dzień zaczynaliśmy Komunią Świętą, kazaniem i Ewangelią. Poranki były dosyć zimnawe, ale ciepło bijące od ciał moich przyjaciół trochę mnie rozgrzewało. Noc zaczynaliśmy Apelem Jasnogórskim, który trwał tylko 10 minut, a pomagał nam tworzyć między sobą więzi. Nazywaliśmy się ,,Braćmi” i ,,Siostrami”, ponieważ był taki obowiązek. Ale życzliwość  nim nie była, a jakoś każdy był uśmiechnięty i miły. No, było kilka wyjątków, ale zawsze znajdą się jakieś czarne, bezczelne owieczki, które psują nastrój wszystkim innym, prawda? Na szczęście, takich okazów w 12a było bardzo mało, więc żyliśmy w świetnej harmonii. Bóg łączył nas ze sobą tak bardzo, że dzień po zakończeniu drogi na Jasną Górę obudziłam się i… nie miałam do kogo się odezwać. Sama w ciepłym domu, w wygodnej pidżamie, w swoim łóżku. Jedynie towarzyszyła mi narastająca pustka w sercu i wspomnienia minionych trzech dni. Czułam, jakby ktoś ukradł mi coś bardzo ważnego, a ja będę mogła to odzyskać dopiero za długi czas. A dokładnie rok. Przygnębiające. Zżyłam się z tymi ludźmi, a relacje z przyjaciółmi osiągnęły oszałamiające rezultaty – minus dwieście punktów nienawiści, plus trzysta punktów miłości i przywiązania. Naprawdę urocze.
Środa była dniem szczególnym. Wyruszyliśmy bez Mszy Świętej, bo wszystkie grupy z całej Polski, które miały dojść na Jasną Górę właśnie tego dnia, spotykały się w Mstowie, aby razem posłuchać Ewangelii. Chciałabym opisać wam dokładnie cały plan wycieczki, gdzie się zatrzymywaliśmy, ale naprawdę, wielu nazw już nie pamiętam, ponieważ mijaliśmy ogromną ilość miejscowości. Droga nie była ciężka, aczkolwiek nogi bolały mnie wtedy wyjątkowo. Co jakiś czas świeciło słoneczko, ale ogólnie pogoda była dosyć neutralna, bez większych ,,przebojów”. Na Przeprośnej Górce dobiłam swoje poranione nogi kompletnie – kulejąc i podtrzymując się kogoś za rękę, szłam pod górkę, dysząc z narastającego bólu. Było mi naprawdę ciężko, ale tak czy tak, wzięłam symboliczny kamyczek w rękę, aby go potem zrzucić. Moją uwagę od stóp odwrócili znajomi, którzy zaczęli przepraszać mnie za różnorodne rzeczy. Połowy nawet nie pamiętałam, ale udawałam, że wiem o co chodzi. Również wymruczałam kilka przeprosin, tak symbolicznie, chociaż nie lubię rozdrapywać niektórych przykrości, jakie wyrządziłam bliskim dla siebie osobom. 
Częstochowa powitała nas pochmurnie, ale wejście do alej dodało nam energii. Nasz kochany zespół muzyczny zaczął grać z ogromną intensywnością, wokalistki ryknęły swoimi niesamowitymi głosami, a my unieśliśmy się w tańcu, śmiechu, śpiewie, zabawie. Skakaliśmy, biegaliśmy w kółko, wymyślaliśmy własne układy, a Jasna Góra jaśniała w delikatnych promieniach Słońca tak niesamowicie pociągająco i obiecująco, że aż zapierało dech w piersiach. Ludzie patrzyli na nas z rozbawieniem, podziwem, niektórzy nawet próbowali naśladować nasz taniec. Klaskali z dumą w dłonie, obserwowali tych bardziej poranionych i zmęczonych. Jedno w tym wejściu było niesamowite – przestały boleć mnie stopy. Zaczęłam biegać, jakbym dopiero co wstała wypoczęta z łóżka, dostałam zastrzyku adrenaliny. Płonął we mnie ogień, podniecany podziwem mieszkańców Częstochowy oraz widokiem klasztoru. Czułam się lekka, szczęśliwa, radosna – jedynie widok bandaży przypominał mi, ile w tych trzech dniach drogi dostałam cierpienia, jak bardzo warunki przyrodnicze dały mi po tyłku. Aczkolwiek, to był dobry ból. Taki emocjonujący, zostawiający po sobie ślad w sercu. Czułam, że Ktoś docenia moje poświęcenie. I mimo, że po powitaniu naszej grupy przez głowy polskiego Kościoła ból stóp znowu dał się we znaki, chciało mi się płakać. Tyle, że ze szczęścia.
Kiedy mieliśmy kierować się do autokaru, złapał nas deszcz. Bozia chyba chciała nam nogi ochłodzić, dotknięte bąblami, pryszczami, odparzeniami, asfaltówką. Dotarliśmy do pojazdu w płaszczach. I kiedy tak jechałam do domu, zmęczona, przemoknięta do suchej nitki, śpiąca, obolała, zdałam sobie sprawę, że jestem naprawdę szczęśliwa. Przyjaciółka chrapała obok mnie, a ja, również powoli oddając się w objęcia Morfeusza, przypominałam sobie te wszystkie cudowne momenty, jakie przeżyłam podczas tych trzech dni. Chrzest, który w tym roku stanowił jedynie całus w czoło od księdza Dariusza Laseczki, naszego opiekuna, który próbował nas w najgorszych momentach rozbawić. Różańce w deszczu. Smutny śpiew. Radosne piosenki i szalone układy taneczne. Dźwięk gitary. Plecenie wianków. Ludzka gościnność. Sanktuarium Świętej Anny. Imieniny grupy 12a. Gadanie do późna w namiocie z przyjaciółmi. Wspólne posiłki. Chłodne poranki. Trzymanie się za ręcę podczas apelu. Śmiech, śpiew, taniec. Wieczorki pogodne. Modlitwy. Te widoki, zapachy, odczucia, emocje. Widok obrazu Matki Boskiej w klasztorze na Jasnej Górze. Piękna Msza Święta w Częstochowie i Mstowie. Pająki. To wszystko było tak bardzo niesamowite. I tak bardzo mi tego brakuje.
Teraz jak o tym myślę, to jestem pełna podziwu dla siebie i innych. Chcieli mnie wpakować do sanitarki również we wtorek, ale ja uparcie zostawałam przy swoim – chciałam iść. Co to za pielgrzymka, w samochodzie? Myślę, że to świadczy o wytrwałości i… Znowu nie wiem, co pisać. Ja po prostu nie umiem oddać tego, co czuję, myśląc o wędrówce na Jasną Górę. Więc powiem tylko tak, bez większych refleksji – ludzie zagubili się we własnych sukcesach. Kariera wymaga od nich poświęcenia, a czas leci nieubłagalnie. Większości go właśnie brakuje. A czy nie lepiej czasem rzucić wszystko choć na tydzień i wyciszyć się? Odpocząć od tego chamstwa panującego w wielkich firmach i iść z ludźmi życzliwymi, pomocnymi? Rozpracować mięśnie nóg, które zastały się od siedzącego trybu życia? Wykorzystać gardło nie do krzyku na nieposłuszne dziecko czy znajomego, ale do śpiewu? Czy ludzie naprawdę zapomnieli, że chodzenie czy nie chodzenie do Kościoła nie powinno być kwestią mody i lansu, ale sumienia? Gnamy za dzisiejszym światem, a ignorujemy rzeczy, które były ważne kiedyś. Próbujemy przypodobać się typowym grubym rybom, aby pomogli nam w życiu materialnie. Ale prawda jest taka, że tylko Bóg potrafi nam pomóc i ułatwić egzystencję. Bezinteresownie. I to, czy my się zrewanżujemy za tą miłość jest tylko i wyłącznie naszą wolą. Pielgrzymka dała mi do myślenia. Nie była tylko odpłaceniem za boskie dobro, ale również inną formą okazania ogromnych uczuć do Matki Boskiej, Trójcy Świętej i Anioła Stróża. A ty? Zrewanżowałeś się już? Czy dalej tylko bierzesz a nic nie dajesz? Bóg będzie cię kochał mimo wszystko, ale ty też mógłbyś coś zrobić od siebie. Tak po prostu. Nie dla mody.

GALERIA